Uff, jestem po ŁUT 2018. Maraton górski odhaczony. Obrażenia: zmasakrowana kostka, zbity prawy kciuk, kilkugodzinne rozstrojenie żołądka. Domyślam się, że wygląda to strasznie i w pewnym sensie tak było 😀
Ale od początku.
Dla mnie zawody rozpoczęły się dokładnie tydzień przed głównym startem. Ostatni trening na 10 km „wokół komina” zakończyłem bardzo poważną kontuzją kostki. Zacząłem kuleć i nie mogłem wykonać treningów podtrzymujących wydolność. Pozostała szybka rehabilitacja, która umożliwiłaby mi start w zawodach. Maść na zapalenia, odciążanie nogi itp..
Piątek – 12 października – bez rozgrzewki tylko delikatny spacer. Niestety noga nie nadaje się do chodzenia, a o biegnięciu nie ma co wspominać. Pozostaje apteka i środki znieczulające.
Sobota – dokładnie 35 min przed rozpoczęciem zawodów 3x Ketonal i maść na kostkę. Ból ustąpił, mogę startować. Pewnie pomyślicie „co za wariat” w sumie też tak bym pomyślał 😛
Trasa biegu.
Dystans 48 km podzielono punktami odżywczymi na trzy etapy. Pierwszy, najdłuższy i najtrudniejszy 19 km z dużą ilością podejść i zbiegów. Na tym odcinku wypadałoby się oszczędzać co zrozumiałem dopiero gdzieś około czterdziestego kilometra ;).
Na pierwszym punkcie wypiłem ciepłą herbatę, maść na kostkę i uzupełniłem wodę, a cztery minuty po wyruszeniu przeze mnie w dalszą drogę wystartowali zawodnicy na 30 km. Znieczulenie nadal działa. Na 23 km dopadł mnie kryzys energetyczny, który zwalczyłem Marsem.
Przed drugim punktem odżywczym rozpoczął się bardzo długi i stromy zbieg. Na dole – na 33 km herbata, woda, ciastka i dwa kawałki pomarańczy. Usiadłem, zdjąłem buty po czym jeden z wolontariuszy podszedł do mnie z pytaniem:
– Mam nadzieję, że nie rezygnujesz z dalszego biegu?
– Nie, tylko odpoczywam – odparłem
– To dobrze, bo bym musiał wygłosić mowę motywującą – powiedział sympatyczny człowiek z uśmiechem na twarzy, którego widać na zdjęciu koło sanitariusza.
Trzeci odcinek. Idę, drepczę a od 38 km nawet kuleję, bo znieczulenie puściło. Pogoda dopisała i ogólnie na słońcu było bardzo ciepło, a przy życiu już tylko trzymała mnie myśl o zimnym piwie. W odległości 6 km o mety zacząłem analizować, że jest nadzieja na 7h, bo pozostał tylko zbieg i na końcu wypłaszczenie + asfalt. O godz. 16:53 jestem z łzami w oczach na mecie, na której przywitał mnie mój najwierniejszy kibic z bardzo głośnym dopingiem – żona. Na pierwszy ogień poszło piwo regionalne i to był błąd :P.
Podsumowując.
Czy warto? Pewnie, że tak! Przy żadnym z maratonów nie przepłynęło mi tyle myśli przez głowę co na ŁUT ale w sumie miało kiedy bo przygoda trwała prawie 7h. Ostateczny wynik to 210 miejsce na 370 osób, które ukończyło dystans 48 km. Pokonanie trasy zajęło mi 6 godzin 53 minuty i 12 sekund.